Kiedy papirus ten oczom waszym się ukazuje i słowa na nim piórem gęsim i atramentem w pocie czoła i znoju umieszczone czytacie – mnie już nie ma.
Natenczas w Morzu Bałtyckiem lodowatem szlachetne swe cztery litery moczę, albowiem po temu, coby jako ciul przez minut mendel w wodzie zimnej stać, rokiem całym żem pańszczyznę odrabiał. I zaprawdę powiadam wam, mnie się to należy, jako Beci Szpikulec onegdaj.
Okrutnie wiatr losu (zaprawdę wiatr), smaga tych, co ku morzu naszemu narodowemu się udają, coby o trudach i szarzyźnie codziennej roku całego przez niedzielę jedną zapomnieć. Klimat tutejszy trudny, polarnomorski, roślin wegetacya krótka, jako i lato krótkie, albowiem dwie jeno niedziele w miesiącach dwóch latem zwać wypada. Rosły tu Beaufort, zaś Celsjusz nikczemnego wzrostu, przeto w odmętach morskich ciała zanurzenie niechybnie struchleniem grozi, hipotermyą przez cyrulików zwanym. Sakwę w dukaty zasobną mieć trzeba, coby wikt i opierunek skromny otrzymać, jadło nabyć i miodu pitnego spożyć, przeto papirus z mytem w zamian otrzymany grozę i trwogę wzbudza. Plemiona tutejsze w trudach zahartowane, albowiem bytowanie ich trudne. Ludów migracye wtenczas ku krainie tej wielkie, a zasoby ograniczone, przeto zapasów to dla nich czas gromadzenia, coby porę zimową przetrwać. A jako mawiał leniwiec sławetny, przetrwają najsilniejsi.
Ci zaś ku szczytom górskim udać się raczyli, albowiem nie zna życia ten, co w grodzie w śniegu zakopanem nie bywał. „Kocopoły waćpan prawisz! Przeca upału my tam nie radzi, coby jeno padać nie raczyło…”, niejeden zakrzyknie. Ano właśnie… „Kasprowego szczyt zdobyć raczmy, widoki wszak stamtąd cudne!”, „Ku Oku Morskiemu się udajmy, coby słońce w tafli odbijające obaczyć…”. Do dziś nocy każdej z krzykiem się budzę, a słowa owe w uszach mych dźwięczą i oczom mym owe widoki przejrzyste mgliste i owa tafla odbijająca owe krople. Zaprawdę powiadam wam, ambicye swe skromne miejcie, albowiem weryfikacya ich bolesna być może.
Przeto mazurska kraina gościnniejsza może? Może, acz to nie morze. Z czegóż bowiem rad być człek może, kiedy drugi brzeg widać?
Sakwą przeto potrząsnąć nam trzeba i najjaśniejszej Rzeczpospolitej progi przekroczyć, coby ku krainom dalekim się udać? Nic bardziej mylnego. Machina latająca wszak spaść może, turbulencyi doznawszy albo armat ruskich, a rydwanem podróż żmudna, i jadło dla koni drogie. W krainach dalekich mowy i kultury sarmackiej nie znają, przeto nietaktu jakowegoś konsekwencyą mordy obicie być może, albo wstyd jeno. Dukaty ukraść mogą zbójnicy, jadła spożycie latryny poszukiwaniem grozi, a komara ukąszenie malaryą. Ciała nasze ciepłoty i wilgoci tamtejszej nie zwyczajne, przeto wody zapragną, a wody posucha. A i manufaktura, co w krainy te nas przywiodła, płynność zatracić może, a nas w krainach dalekich ostawić. Zaiste, nie są panaceum na bolączki nasze ni wzgórza Lacjum, ni pustynie kraju faraonów, ni wyspy na krańcu świata bezludne.
Czegóż nam szukać, kiedy wszystko za płotem? Po cóż nam uciekać z kraju tego, gdzie pagórki leśne, łąki zielone, gryka jak śnieg biała i dzięcielina pała, czymkolwiek ci ona? Po cóż nam uciekać z bezkresnych pól mazowieckich zbożem wysuszonem obsadzonych, trawą pożółkłą okalanych i olszyną komarów pełną? Z mazowieckich grodów betonem lśniących, rydwanami przepełnionych i ludem, co jako mrówki gania? Miast morza, ku Krubinowi udać nam się wystarczy, miast gór szczytom – ku żwirowni jakowejś, a gdy oryentu zapragniem, karczm ci u nas dostatek. Lecz cóż tam oryent, kiedy rosołu i schabowych zapach wiatr poniesie! I gdzież jeszcze kraina taka, gdzie sam mer ludowi głodnemu pierogi serwuje? Zaprawdę powiadam wam, cudze chwalicie, swego nie znacie.
Przetrwam przeto i wrócę silniejszy, pomny doświadczeń trudnych.
Natenczas kres rozważań mych, albowiem mazią filtrującą wysmarować mi się trzeba.